— Trojaczki? Chcesz zrujnować życie mojego syna?
Tak to się zaczęło: od krzyku. Od odmowy zrozumienia, od strachu ukrytego za gniewem.
Inna wciąż drżała, gdy wróciła tego wieczoru do domu. Poranne USG brzmiało w jej głowie jak dzwon zawieszony nad przepaścią: trzy bijące serca, trzy małe życia do ochrony.
Gdy szepnęła nowinę Władimirowi, swojemu mężowi, myślała, że zblednie lub się wycofa. Ale nie. Objął ją z szczerą radością, oczy błyszczały jak u dziecka.
— Troje naraz! To… to dar z nieba, Inna!
Rozpłakała się w jego ramionach, ulżyło jej. Pięć lat leczenia, tłumionej nadziei, gorzkich milczeń. A teraz życie dało im trzy szanse.
Ale bała się innego momentu: ogłoszenia nowiny matce Władimira.
Margarita nigdy nie ukrywała pogardy wobec Inny, którą uważała za „bezpłodną”, „bezużyteczną”, „błąd”. I cud in vitro nie wystarczył, by zmienić jej zdanie.
W następną niedzielę poszli do niej. Inna trzymała rękę na lekko zaokrąglonym brzuchu, już ochronna.
— Nadal jesteś na diecie? — drwiła teściowa na powitanie. — To nie jest sposób na zajście w ciążę, dziewczyno…
Usiedli. Władimir, dumny, ogłosił:
— Spodziewamy się… trojaczków.
Cisza była tak ciężka, że można było usłyszeć spadającą igłę.
Potem przyszły nerwowe śmiechy, grymasy, oskarżenia. „Chcesz zamienić mojego syna w niewolnika?”, „Troje? To kaprys!”, „Dzieci z probówki nigdy nie będą normalne!”
Inna wstała, chwiejąc się, i zemdlała.
W szpitalu lekarz był jasny: absolutny odpoczynek, zero stresu, inaczej dzieci były zagrożone.
Władimir, blady, przysiągł ją chronić przed wszystkim — nawet przed własną matką.
Ale Margarita wróciła. Z dziwnymi roślinami, ostrymi słowami, plugawymi oskarżeniami:
— Te dzieci nie są twoje! Dają ci się nabrać! Nic nie widzisz!
Każda wizyta stawała się koszmarem. Aż pewnego dnia Władimir, drżąc ze złości, wyrzucił ją:
— Albo szanujesz moją żonę i dzieci, albo wychodzisz z naszego życia.
Drzwi trzasnęły. I już się nie otworzyły.
Mijały miesiące. Inna, krucha, ale zdeterminowana, donosiła ciążę. Dwóch chłopców. Jedna dziewczynka. Doskonale uformowani. Doskonale kochani.
Ani razu Margarita nie pojawiła się w szpitalu. Twierdziła, że „nie rozpoznaje tych potworów” jako swoich wnuków.
Ale w ciepłym mieszkaniu Inny i Władimira nie było miejsca na nienawiść. Tylko pieluchy do zmiany, butelki do podgrzania, przerywane noce i śmiech — zawsze śmiech.
Gdy dzieci miały rok, już mówiły „tata”, „mama”, czasem nawet razem. Inna nigdy nie żałowała. Władimir nigdy nie wątpił.
Pewnego dnia, kołysząc jednego z chłopców, Inna szepnęła:
— Wiesz, gdyby to było jedno dziecko, albo dwoje, byłabym tak samo szczęśliwa. Ale troje… to jakby nasza rodzina narodziła się kompletna, od razu.
Władimir pocałował ją w czoło:
— Mieliśmy szczęście, jakiego wielu nigdy nie doświadcza. Nie pozwolę nikomu nam go odebrać.
Margarita w końcu zadzwoniła, pewnego świątecznego wieczoru. Jej głos był postarzały, niepewny:
— Mam jeszcze zdjęcia małego Władika… Chcesz je zobaczyć?
— Tylko jeśli pokażesz je wszystkim swoim wnukom — odpowiedziała spokojnie Inna.
Zapadła cisza. Potem klik odłożonego telefonu.
Nigdy więcej nie zadzwoniła. I wszystkim to pasowało.
Bo Inna i Władimir nie potrzebowali zgorzkniałej babci.
Mieli miłość. Mieli odwagę. A przede wszystkim — mieli trójkę dzieci, które przyszły z ciszy, walki i cudu.
I to było wszystko, co się liczyło.